niedziela 24, listopad, 2019

Dalmacja Ultra Trail 118km D+5151

Zmierzch zapadł nad Omišem.  Za godzinę odjadą autobusy z zawodnikami na linię startu.  Ledwo staje z łóżka.  Jestem nie ubrany, nie spakowany i bez jakiejkolwiek ochoty  na bieg. Autobusy wiozą nas do miejscowości Solin znajdującej się osiem kilometrów od Splitu. W północno zachodniej części miasteczka znajduje się Amfiteatr z I wieku naszej ery. Potrafił pomieścić do osiemnastu tysięcy widzów. Solin był wówczas stolicą Dalmacji. 

Nad horyzontem Morza Adriatyckiego Słońce mija się z Księżycem:

– Ty Księżyc, dziś będziesz miał dużo roboty w nocy!

– a to dlaczego?

– znowu te wariaty będą biegać po okolicznych górach

-kurka wodna, a chciałem dziś na czacie z Jowiszem w karty pograć!

– nic z tego Księżyc, dziś masz oświetlać im drogę, aby nie było tak jak rok temu, że ktoś coś skręcił, że się zgubił, czy wpadł w krzaki z kolcami, że mandarynki nie dobre…. A nie sorry, akurat mandarynki to moja sprawka, że niby za słabo dogrzałam.

– Ty Słonce to masz fanie, pośpisz sobie, dośnisz i nie zmarzniesz

-a co Ty za głupoty Księżyc opowiadasz, jak tylko kogut zapieje to wyrywa mnie ze snu, że gówno pamiętam. Muszę szybko zerwać się i udawać, że nie śpię.  A potem i tak wszystko jest na mnie, że grzeje, że za gorąco,  szkoda gadać…

– no tak współczuję trochę.

– a ty dziś Księżyc pełny jesteś?

– ano pełny, cały dzień balowałem…..

 

Góry Dynarskie, bo o nich mowa, ciągną się wzdłuż wschodniego wybrzeża Morza Adriatyckiego. Te po których będziemy biec to ułamek tego potężnego łańcucha górskiego. Masyw górski o nazwie Biokovo położony jest w środkowej części wybrzeża dalmatyńskiego. Najwyższym szczytem jest góra Świętego Jerzego 1762 m n.p.m.

W górach tych zderzają się dwa klimaty : śródziemnomorski i kontynentalny, czego efektem jest bardzo duża różnica temperatur- zarówno podczas dnia jak i w nocy. Doskonale czuć to biegając po nich. Potrafi być bardzo ciepło, by po chwili zmarznąć. Ze zwierzyny wartej odnotowania, przy dużej dawce szczęścia spotkać można muflony, czy dzikie świnie. Do tych pierwszych nie mam szczęścia w ogóle, natomiast odgłosy dzikiej świni słyszałem już dwa razy – niestety nie widziałem.  Z roślinnością jest tak jak z klimatem, można spotkać sosnę alpejską, gaje oliwne, drzewa figowe i granatowce.

Na Amfiteatrze przygrywa grupa bębniarzy ze słowiańskim śpiewem. Do tego oświetlenie i spiker z przenośnym podręcznym głośnikiem.  Robi wspaniały klimat. Ustawiam się obok Juliane z Niemczech. Znamy się z końcówki biegu w Saksonii, kiedy to mnie wyprzedziła niczym pocisk. Tym razem, także będzie przede mną, do tego zatriumfuje jako pierwsza kobieta.

Trasę znam z zeszłorocznego najdłuższego dystansu 160 km, którego w tym roku nie było. Tegoroczne sto osiemnaście kilometrów niemal całkowicie pokrywa się z tamtą trasą.  Wówczas na Amfiteatrze był mój już pięćdziesiąty kilometr.

Pot bardzo szybko przychodzi. Nie da się go uniknąć ciągnąc cały czas pod górę. Tak przedstawiają się pierwsze kilometry trasy:

Pod górę, po suchej spalonej od Słońca ziemi. Między nisko rosnącymi krzaczkami. Po wyboistych ścieżkach i szlakach, udeptywanych od wieków. Warto czasami oderwać wzrok od podłoża i zobaczyć przepiękną nocną panoramę miasta Split. Największe miasto Dalmacji i drugie pod względem wielkości w Chorwacji.

Zbocze robi się coraz bardziej pionowe, co powoduje coraz większą aktywność płuc i serca. Trzeba więcej wysiłku przy dawaniu susów. Szlak zaczyna kręcić się serpentynami. Zakręt za zakrętem, a za kolejnym zakrętem następny zakręt.  Rzucam okiem w górę. Fotograf wraz z ekipą ratowników usadowili się na przełęczy. Dokładnie tam, gdzie rok temu.  Widzę szczyt. W głowie kołują się słowa utworu Paktofoniki. …”Widzę szczyt, a za szczytem zaszczyt za zaszczytem…”

Na górze za szczytem zaszczyciły mnie już dobrze znane kamienie na kamieniach. Rzucone niczym kości do gry. Nie ma żadnej logiki w ułożeniu ich. Stopy i kostki wykręcane są jak na łamanym kole w średniowieczu. Swoją drogą Dalmacja w średniowieczu należała do Republiki Weneckiej. Nawet jeszcze dziś, można usłyszeć głosy, że Dalmacja jest włoska. Pozostało jeszcze wiele budowli z tamtego okresu, m.in. soliński Amfiteatr z którego wystartowaliśmy. Nie mówiąc już o Pałacu rzymskiego cesarza Dioklecjana w Splicie. Uwaga! Ciekawostka. Gdzie urodził się Dioklecjan? Otóż dokładnie w tej miejscowości z której wystartowaliśmy – w Solinie! Okazuje się, że powstanie solińskiego Amfiteatru nie była przypadkowa.

Kamole kierują nas do następnego punktu, który znajduję się w Twierdzy Klis. Dzieli nas do niej niemal dwadzieścia kilometrów.

Klis to najważniejsza forteca w regionie. Strzegła Przełęczy łączącej Adriatyk z kontynentem. Perełka Chorwatów, zachowana w bardzo dobrym stanie. Wyczekiwałem tego punktu. Rok temu przebiegliśmy dosłownie obok zamku. Tym razem punkt umieszczony był niemal w środku. Rozciąga się z niego cudowna panorama na oświetlony Split. Dalej czekają nas schody, które prowadzą nas ostro prosto w dół. Dobiegam do niecki wodnej, gdzie trzeba pokonać mnóstwo kładek.

Kładka za kładką, a co dalej, będzie zagadką

Nie dla mnie. Trasę znam. Zdaję sobie doskonale sprawę, co mnie czeka przez najbliższe dziesięć kilometrów. Najbardziej wymagający fragment zawodów. Sitno Gornje. Najwyższy szczyt tej zabawy, z nieustającym dziesięciokilometrowym podbiegiem. Siódme poty skraplają się w mgnieniu oka. Temperatura otoczenia spada, a ciała wzrasta. Nie czuję mokrej koszulki. Czasami łapie mnie przy wietrze na odkrytym terenie gęsia skórka. Wyłączam czołówkę.

Znów odpływam w naturę i ciszę, która tutaj jest tak ujmująca, że mogłaby trwać do rana.
W międzyczasie Słońce dzwoni do Księżyca:

– Ty Księżyc śpisz?

– No co Ty Słońce, widoczność ma być pierwsza klasa, organizator się nie doczepi, a do tego ten Włodek lubi biegać w nocy bez czołówki- świr jakiś!

–  Tak, słyszałem…..

– A dlaczego Ty Słońce nie śpisz?

– Chopie księżyczopie, na dwie zmiany ciągnę, Ci z Ameryki to dopiero lubią być dogrzani.  Jak coś z chrzanie, to dopiero mnie tam przeklinają. Nie to co tu. Tutaj to raj. Wszystko wyważone. Trzeba o jakąś premie się upomnieć Księżyc!

Pstryk. Czołówka włączona. Kieruję oczy przed siebie. Już szczyt. Wreszcie. Tak upragniony. Teraz z górki. Bardzo dużo zbiegania. Doganiam dwie, a może i nawet trzy osoby. Wyprzedzam. Docieram na czterdziesty siódmy kilometr do wsi Gata. Wieś położona jest zaledwie kilka kilometrów od Omiša, gdzie znajduje się Meta.

Wszyscy wiedzą, co spotkało Bałkany w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Gdy tu jestem wyczuwam w powietrzu to co, zdarzyło się na tych ziemiach. Robiłem dwa podejścia, aby podjąć ten temat w relacjach, ale to jeszcze nie ten czas i pora. Aby go podjąć muszę udać się głębiej w ląd bałkańskiej ziemi. Mam takie plany i na pewno pewnego dnia spróbuję oddać klimat jaki ‘’czuć w powietrzu’’.

Tutaj tylko oddalę się bardziej w czasie i napomnę, że wieś Gata podczas drugiej wojny światowej przeżyła swoją ‘’chyba’’ najgorszą traumę. Był rok tysiąc dziewięćset czterdziesty drugi, gdy wieś została napadnięta i zmasakrowana przez Czetników. Prawie stu cywilów ‘’wyparowało’’. Już wtedy ‘’czyszczono’’ te ziemie.

Wbiegam na punkt. Co za niespodzianka!!!SŁAWUŚ. Konopka! To ten gość od Janosika, Bojko, Roztocze itd…. Nie widzieliśmy się kilka lat. Ostatnio na Kieracie, gdzieś głęboko w czarnym lesie, z mapą i kompasem w ręku. Co za radość! Wspaniała chwila. Dalsze kilkanaście kilometrów pokonujemy razem. Wspominamy stare czasy i podejmujemy nowe ważne tematy w świecie ultra. Czas mija szybko. Gnać do przodu trzeba. Sławuś mówi, że dobrze będzie. Lecę dalej.

Ponownie, tak jak i rok temu wspinam się samotnie na kolejny szczyt. Teren wydaje się być niezwykle ciekawy. Niewiele widać podczas nocnej przeprawy. Myślę, że w dzień przestrzeń oczarowałaby niejednego.

Smolonje i Kostanje, to punkty które witam jeszcze w nocy. Tuż przed piątą rano pierwsze próby śpiewu ptactwa. Równo o godzinie piątej rano w jednej z pobliskich wsi dudnią kościelne dzwony. W następnej wsi kogut rychtuje wszystkich do pobudki. Nieco dalej słyszę z pobliskiego krzaka pojękiwania dzikiej świni. Oddycham głęboko i wtapiam się w naturę. Znikam na najbliższe dwadzieścia kilometrów.

Już w promieniach Słońca podziwiam urodzaj grzybów, następnie grube soczyste granaty. Jest ich w tym roku wyjątkowo dużo. O tuzin więcej niż w zeszłym roku. Jest taka malutka wioska po drodze, gdzie rosną niemal same ‘’granatowe’’ drzewa. Wiele kilometrów dalej podziwiam ogromny urodzaj oliwek, które zbierane są całymi rodzinami. Kosze wypchane po brzegi.

W Dolinie chłód i gęsia skóra na przedramieniu. Cieszę się z tej chłodnej chwili, bo wiem, że już za niedługo Słońce będzie prażyć nas na skwarki. Zieleń, która nas otacza zaraz zniknie. Pojawią się kamienie, suche powietrze i litry potu. Pojawią się też cudowne krajobrazy, które wynagradzają samowolny trud, jaki wkładamy w biorąc udział w zawodach.

Wychodzę dosłownie z lasu. Staję na kamieniu granicznym łączącym las z gorącym suchym wybrzeżem. Łyk wody i puszczam się w dół. Bardzo stromy dwu, trzy kilometrowy zbieg do nadmorskiej miejscowości Brela.

Na punkcie totalny chaos. Przybywają zawodnicy z krótszej trasy – 50km. Wszyscy spragnieni i wyczerpani. Na ziemi leżą trzy dziewczyny z lekkim udarem od słońca. Również przystaję tutaj na dłuższą chwilę, niż zwykle. Rok temu także tutaj zbierałem siły na końcowe dwadzieścia pięć kilometrów w prażącym słońcu. Następne szesnaście kilometrów to przepiękne wybrzeże z plażami i szlakami. Woda na wyciągniecie ręki. Bardzo trudno oprzeć się pokusie, aby choć na chwilę ochłodzić się w tych jednych z najczystszych wód na świecie.

Jest to też jeden z najtrudniejszych fragmentów trasy: brak cienia, prażące słońce, zmęczenie dystansem i jeszcze nie wysokie, ale jednak przewyższenie. Daje mocno w kość ta końcówka- uwierzcie mi.

Trochę cienia łapie się na ostatnim punkcie Lokva. Jest też dostępne źródło wody pod prywatnym domem. Rok temu tej rodziny nie widziałem, a w tym całą rodziną od wnuczka do babci kibicowali zawodnikom. Ostatnie osiem kilometrów to jazda bez trzymanki. Puszcze się hamulce i napiera do przodu ile sił w nogach i powietrza w płucach.

Przed ostatecznym zbiegiem jest przepiękny widok na osadę Omiś. W tym roku od tego punktu biegu towarzyszył mi jakiś pies mieszaniec Husky. Wariat jakiś. Przeganiałem go, bo łatwo mógł wbiec pod auto. Miał mnie gdzieś. Merdał ogonem i biegł ze mną ramie w ramię.

Na deptak wbiegamy razem dumnie, jak Pies Pankracy nucąc:

..”Łapy, łapy cztery łapy, a na łapach pies kudłaty,

kto dogoni psa, kto dogoni psa, może Ty, może Ty, a może jednak Ja!”…

Ostatnie dwieście metrów to tradycyjnie gaz do dechy i upragniona meta.

118,8km i D+ 5151 przewyższenia Miejsce 27. Czas 20:14

Łukasz Pawłowski, wlodec

Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony organizatora