niedziela 10, grudzień, 2023

Korona Gór Polski na Biegowo

Brakowało kropki nad ,,i’’ , to jest relacji z projektu Korona Gór Polski na Biegowo, jaki zrealizowaliśmy w czerwcu 2023 roku. To był rejs ze spokojnej cichej maleńkiej miejscowości św. Katarzyna pod Łysicą w Górach Świętokrzyskich do świata ciemności, pełnego wiatru, wilgotności, deszczu i mokrego szlaku. Pomiędzy tymi punktami spotkałem słońce, kolorowe niebo, wschody i zachody księżyca, pięknych ludzi i cudowny krajobraz. Rejs trwał 83h i 36 minut.

Niebywałe ile szczytów można w tak krótkim czasie osiągnąć. Było ich dwadzieścia osiem, składających się na Koronę Gór Polski. Przemieszczanie się pomiędzy pasmami, było niemniej męczące niż zdobywanie wierzchołka góry. Trudność narastała wraz z brakiem snu. Pierwsza, druga i trzecia nieprzespana noc, przeplatająca się aktywność fizyczna z próbami snu podczas jazdy busem. Często po wyboistych krętych drogach. Mimo prób snu, oczy nie zamykały się z powodu ciągle rozbudzonego organizmu, który gotowość zachowywał nieprzerwanie od początku, aż do końca projektu. Mnie osobiście brak snu i podróż busem skutecznie rozładowywało baterie. Ciężki oddech, wysokie tętno, brak czasu na spokojne ogarnięcie się, mocno utrudniało osiągnięcie celu. Ale co ma powiedzieć nasz kierowca. Śpi również na pół gwizdka, nie ma czasu porządnie zjeść, ciągle w gotowości na zawołanie. Nikt nie miał łatwo podczas tej wyprawy. Wszyscy na szczęście rozumieli styl projektu i nikt nie wchodził sobie w drogę. Pod tym względem uważam, ze zdaliśmy test na szóstkę. Nieoceniony suport, dał nam tyle ile mógł. Robiąc zakupy, gotując pożywienie i szykując kanapki, wnieśli ogromny wkład w sukces ekspedycji biegowej. Szofer to mistrzowska klasa w prowadzeniu busa. Logistyka przedsięwzięcia była tak samo istotna, jak zdobywanie góry za górą. Na powodzenie akcji składało się kilka elementów, gdzie każdy ważył tyle samo. Jakikolwiek błąd eliminował sukces. Daliśmy z siebie wszystko i dobrnęliśmy do ostatniej próby sił na Śnieżkę, gdzie zakończyliśmy wyprawę.

Po Łysicy czekała na nas podróż w bieszczadzkie ziemie. Po roku czasu niespodziewanie ponownie znalazłem się na końcu Polski – Wołosate. Ujrzałem znowu ten słupek ze szlako wskazem, który rok temu po tysięcznym kilometrze ucałowałem. Wspomnienia, wspomnienia…..  Tym razem tyko na Tarnice. Wilgotność ponad 90%, po kilometrze miałem już gacie pełne potu. Samoobsługowy prysznic. Jest sobota, więc na szlaku tłumy. Ludzie zagadują, interesują się i pozdrawiają. Jest miło. Drugi szczyt wpada.

Jadąc w Beskid Niski, prognoza pogody mówi, o potężnych opadach deszczu i burzy. Ku naszemu szczęściu, gdy dojeżdżamy pod szlak, przestaje padać. Natomiast sam szlak na Lackową dosłownie płynie. Nic tylko wypatrywać kogoś w kajaku. Pierwszy kontakt ze szlakiem i już chlup w kałużę. Dalej było już tylko coraz gorzej, do tego ściana płaczu podejścia, z czego słynie Beskid Niski. Krótko, ale ostra lufa w górę. Ślisko jak cholera, leci się razem z korzeniem. Na zbiegu chcąc ominąć ogromną kałużę, wybieram zły tor i ląduje w jakimś dole z błotem do kolan. Myje się w kałuży na końcu szlaku i dalej lecimy na Radziejową w Beskid Sądecki. Ten szlak kojarzy się mi z kupą gruzu przed szczytem, po którym trzeba przemieszczać się. Tak go zapamiętałem kiedyś i dziś tylko utrwaliłem pamięć. Na szczycie przypadkowo spotkani rowerzyści rozlewali „oranżadę”, także wodopoju nie brakło nam na górze.

W Gorcach znaleźliśmy się jeszcze przed zmierzchem. Wąwóz Homole po obfitych deszczach zafundował nam skakanie po kamieniach. Jak już się z tym uporaliśmy, to trzeba było odpalić czołówki. Mgła wbiła nas w ziemie. Widoczność na metr. Mozolnym wspinaniem na Wysoką zaczęliśmy pierwszą noc podczas projektu. Od tej pory będzie już tylko ciężej. W dół trochę zeszliśmy, po czym zaczęliśmy śmielej zbiegać, gdy mgła nieco niżej zmalała. Nad samą wodą Marek mówi, że czuć jakiegoś zwierza. Czym prędzej wbiegamy dosłownie w busa.

Dalej kierujemy się w cudowny mój najulubieńszy Beskid – Beskid Wyspowy. Może niektórych to zdziwić, ale w tych górach więcej czasu spędziłem nocą niż podczas dnia. Ponownie tu jestem i również w nocy. Tak to w tym Wyspowym jakoś mi wychodzi. Zamierzam to troszkę zmienić w najbliższej przyszłości, robiąc kiedyś GSBW.

Mogielnica- kierujemy się już w całkowitym mroku. Noc jest bardzo ciepła. Równe tempo szybko wznosi nas do góry. Przed ścianą lasu mijamy namiocik, skąd dochodzą głosy nocnych Marków. Właściwie to jeden nocny Marek jest ze mną. Nie dziwię się miejscu rozbicia namiotu. Stąd rozposciela się piękny widok na okolicę, nawet gdy nocne niebo jest zachmurzone, a jeśli nie jest to widok gwiaździstego nieba powala. Taki urok Beskidu Wyspowego. Lubię. Lubię bardzo.

Po Mogielnicy, przyszedł czas na Lubomira. Jak tą nazwę słyszę, to od razu przypomina się mi utwór Maleńczuka ,,Wladimir’’. I w rytm tych słów, które układam sobie w głowie, ruszamy na szczyt. Na dobry wieczór chaszcze i cyk buty, które tyle co wyschły w busie, w mig są mokre. Marek przeklina, jak diabli i jeszcze długo tak będzie, nawet po zejściu ze szczytu. Przy zejściu trochę zboczyliśmy ze szlaku. To już objaw zmęczenia. Odnajdujemy drogę, ale naprawdę zmęczenie musi być wymalowane na twarzach, bo aż cały zespół to później potwierdził. Osobiście czułem się wyeksploatowany i miałem gdzieś, czy na szczycie jest tabliczka, czy nie. Mój odpływ energii będę jeszcze czuł głęboko w kościach w podejściu na Rysy.

Turbacz, czy Rysy?! Oto jest pytanie.

Według planu Turbacz był następny w kolejce. Jednak decyzje co do kolejności mieliśmy podjąć po Mogielicy, w zależności od czasu, jaki wskazywać będzie oś czasu. Rysy koniecznie chcieliśmy zrobić z samego rana. I to od strony słowackiej. Zima tego lata w Wysokich Tatrach nie odpuszcza. Bezpieczeństwo przede wszystkim. Wejścia od polskiej strony nawet nie braliśmy pod uwagę. Na parkingu byliśmy o 5 rano. Daliśmy sobie jeszcze spokojną godzinkę snu i o szóstej rano ruszyliśmy na szczyt.

Na szlaku tłumy. Zdecydowana większość legitymuje się polskim dowodem. Szlak mokry. Wszystko spływa z góry. Śniegu po tej stronie leży bardo dużo. Mimo, że południowa strona jest bardziej nasłoneczniona od polskiej, śniegu jest tyle, że spokojnie starczyłoby do zaśnieżania stoku. Mozolnie, ale wspinam się, po mimo mojej słabości organizmu. Marek z Justyną polecieli szybciej. Pocieszam się, że powolnym tempem i tak mijam piechurów. Jednak w środku, czuje że jeśli zaraz nie zjem coś konkretnego to odjadę. Ratuje mnie schronisko pod Rysami. Podreperowałem siły, które były potrzebne to zachowania równowagi na ogromnych połaciach śniegu. Było kilka takich pokryw śnieżnych, gdzie naprawdę trzeba było uważać. Mieliśmy porządne raczki, które wystarczyły na te warunki. Szczyt zrobiony i w zaplanowanym czasie wyrobiłem się do busa. Suport przygotował nam jedzenie, które popiliśmy piwem, które Marek wytrzasnął spod fotela.

Na Turbacz nieco nabrałem sił. Marek narzucał tempo. Chłopak w formie. Te czternaście kilometrów przerażało mnie. Wiedziałem, że to będzie się ciągnąć i ciągnąć. Do tego tyle much lepiło się do nas, że nie sposób to opisać. Mnie sobie szczególnie upodobały. Nie wiem, czy to przez to, że walczyłem z nimi i jeszcze bardziej je wkurzyłem. Miałem wrażenie, że skrzyknęły wszystkich swoich ziomków z okolicy. Widok biegnącego mnie , a nade mną dosłownie ogromny rój nad głową, robił furorę, ale i pewnie budził politowanie ludzi. Atakowałem je ogromną gałęzią, wodą z kałuży, wodą z bidonu, biegłem zygzakiem, skręcałem nagle w krzaki i wybiegałem dalej ( to akurat na chwile pomagało), a one dalej za mną. Widzę, że Marek również odpędza się od nich. Myślałem, że tylko mnie sobie upodobały. Plus tego był taki, że zmuszałem się do biegu. Na Turbaczu, takie tłumy, że głowa mała. Szybkie zdjęcie i lecimy w dół. Na dole zespół dzieli się zabawną sytuacją, że ludzie schodząc szlakiem, myśleli że sprzedają oscypki. Proszę sobie wyobrazić, jak wyglądał postój naszego suportu. Biały bus, leżaki, stół, kuchenka, garnki itd. Z tego co pamiętam podczas całej wyprawy mieli kilka różnych zabawnych momentów z tego powodu.

Tego dnia mieliśmy ogromną kumulację szczytów, kilometrów i przewyższenia. Na dzień dobry były Rysy, potem Turbacz, a teraz kierujemy się na Babią Górę, a na zakończenie dnia czeka nas Skrzyczne.

Babia Góra niedzielnym wieczorem wycisza się. Weekendowe tłumy, które zostawiły swój ślad, nagle znikają. Pozostaje cisza, wiatr, surowy klimat. Wspinając się na szczyt spotykamy ostatnich schodzących, którzy dzielą się słowami, że większość już zeszła, a na szczycie prawdopodobnie już nikogo nie będzie. Pomimo zmęczenia, patrząc pod nogi, wypatruje leżące stare słupki graniczne, wykorzystane do budowy szlaku. Nie wiem, jak to stało się,  że nigdy na to nie zwróciłem uwagi i ich nie widziałem. Naliczam kilka niemieckich i jeden słowacki. Zamysł budowniczych, jest bardzo wymowny i z pewnością im się udał.

Z Babiej ruszamy w Beskid Śląski, gdzie poznam szlak na Skrzyczne, na którym prawdopodobnie nigdy nie byłem. Jeśli miałbym określić to podejście to: prosta krecha i lufa do góry. Od samego początku ostro w górę. Jakiś czas temu zaczęła się noc, toteż po drodze można było podziwiać światła miasta.

Na Czupel ruszamy już w samym środku nocy. Wtedy, kiedy normalni ludzie śpią, a normalne zwierzęta zaczynają żyć. Widzimy sporo oczu obserwujących nasz projekt. Część gapiów ucieka, a część stoi niewzruszona i śledzi każdy ruch. Szlak skwitowaliśmy jednogłośnie, że bardzo fajny. Po tym szczycie czekała nas dłuższa podróż w Góry Opawskie. Próbowaliśmy to wykorzystać na sen. Wraz ze wschodem słońca meldujemy się pod Biskupią Kopą. Mam wrażenie, jakbym był tu wczoraj, robiąc projekt GSS+GSB=1000. Szlak znam na pamięć. Świeże rześkie powietrze ładuje płuca, a okoliczna kolorowa roślinność raduje oko. Na dole, czeka na nas pyszne śniadanie, przygotowane przez suport.

Następnie udajemy się na Kłodzką Górę, szczyt na którym nie pamiętam abym był kiedykolwiek wcześniej. Szlak jest niezwykle interesujący, kilka razy trzeba zdobyć jakiś wierzchołek, aby znaleźć się na tym właściwym. Po drodze sporo powalonych drzew, a na szczycie wieża widokowa. Jest poniedziałek i o dziwo ludzi sporo na szlaku.

Kowadło i Rudawiec. Niezwykły i wyjątkowy punkt programu, gdyż oba szczyty zdobywa się startując z tego samego miejsca, ale w innych kierunkach. Zdecydowaliśmy najpierw, że wybierzemy dłuższą wersję, czyli na Rudawiec. Piękny szlak. Bardzo dużo różnorodnej zieleni i piękna biegowa ścieżka. Ludzi jeszcze więcej niż na Kłodzkiej Górze. Po zbiegu nie wracamy bezpośrednio do busa. Zatrzymujemy się na rozwidleniu, gdzie odbijamy na Kowadło, uprzednio tankując wodę i elektoraty wraz z bananem, które to nam Justyna przytargała biegiem, nieco nas wyprzedzając. Była z nami na Rudawcu i leci także na Kowadło. Jest mocno pod górę, ale krótko. Bardzo polecam tą okolicę i penetrację tych szlaków. Dolina piękna, przypominająca mi charakterem doliny tatrzańskie. Jest też strumyk, w którym w upalne dni można zanurzyć się po czubek nosa. Niektórzy z nas skorzystali.

Ze względu na zmęczenie obawialiśmy się długiego szlaku na Śnieżnik. Szlak ten doskonale znamy z różnych zawodów. Wiedzieliśmy, że będzie długo i ostro pod górę. Upalny dzień i zmęczenie potęgowały obawy, ile zajmie nam to czasu. Poszło doskonale. Wreszcie mogłem zobaczyć to cudo z bliska. Hit Internetu i komentarzy. Wieża widokowa na szczycie. Oby jej nie wysadzili jak poprzedniej. W drodze powrotnej zaliczamy schronisko, po czarny czeski płyn. Zęby po tym swędzą, ale daje kopa. Powrót do Międzygórza poszedł całkiem fajnie. Swoją drogą, jeśli ktoś nie był w Międzygórzu to polecam. Wyczuwa się tutaj fajny górski klimat.

Po Śnieżniku lecimy na Jagodną. Sama droga mimo , że ze szlakiem nie ma za wiele wspólnego, to bardzo podoba się nam. Świetne trasy nie tylko na bieganie, ale przede wszystkim na rower. Panuje wszechobecna cisza i nie jest wymagającym szczytem.

Zdecydowanie bardziej ciekawszym szczytem jest Orlica w Górach Orlickich. Ciekawostką jest, że szczyt ten nie leży w granicach państwa, a mimo to jest zaliczany do Korony Gór Polski. Jest to chyba trzeci z rzędu szczyt, gdzie znajduje się wieża widokowa. Fajnie było, ale latającego robactwa było tyle, że szybko zawijamy się z powrotem.

Po tej akcji, tak już byliśmy głodni, że przez chwile zrobiło się nerwowo. Polak głodnym Polak zły. Marek wyczarował telefon do przyjaciela, który akurat przebywał w Górach Sowich i zorganizował nam super fast food na kolację. Drapnąłem frytki tuż przed schodami na Szczeliniec Wielki i z otwartym dziobem dreptałem za Markiem. Po lawirowaniu w labiryncie skał robimy zdjęcie do kolekcji i zbiegamy w dół już po ciemku. Na dole dokańczamy pizzę i lecimy nie na Sowie, ale orbito busem z super driverem Bartoszem na Wielką Sowę. Po drodze nieciekawe wiadomości. Przez Dolny Śląsk przetacza się front burzowy. Widzimy go i jedziemy dokładnie w jego kierunku. Już widzę przymusowy postój, ale po dotarciu na Przełęcz Sokoła, pioruny ustają, a deszcz niemal całkowicie zanika. Zostaje za to ciemność i  silny wiatr wiejący tak, że drzewa chce przewrócić, oraz mgła, taka, że widoczność mamy na max jeden metr. Od czasu do czasu widać błyski w oddali, w związku z tym cały czas istniało zagrożenie kolejnej burzy. Nie było to łatwa przeprawa. Wiatr, mgła, niepokojące błyski, deszcz cieknący z drzew i wyścig z czasem. Na szczycie ledwo odnaleźliśmy tablice z nazwą szczytu. Kompletnie nic nie było widać. Szanse, aby zobaczyć Wielką Sowę,  zerowe.

Po zbiegu na przełęcz, cały suport leży bez życia. Oni także, biegną przez ten projekt na swój sposób. Bartosza podmienia za kierownicą Beti i lecimy na Ślężę. Oby tylko znów szczęście dopisało i burzy już na niej nie było.

Na Przełęczy Tąpadła docieramy w samym środku nocy. Nie wiem dokładnie, która była godzina. Przypuszczam, że coś koło drugiej w nocy. Po burzy zostały ślady w postaci mokrego terenu i mgły z zerową widocznością. Bez śladu gpx nie bylibyśmy w stanie poruszać się w kierunku szczytu. Mało tego, nawet mając nawigację, zdarzało nam się zejść ze szlaku. Jak to się mówi, mieliśmy przysłowiowe mleko. Światła czołówek dosłownie odbijały się od mgły, w konsekwencji nie wiele widzieliśmy. Za to zwierzęta miały się chyba bardo dobrze, bo było je słychać od czasu do czasu, chyba że też momentami przywalały w niewidoczne drzewo. Na szczycie było trochę lepiej, za sprawą wszechmocnego światła, jakie daje tam wszechobecne oświetlenie. Momentami, aż wali po oczach. Problemem na szczycie było znalezienie tabliczki. Obeszliśmy wszystko trzy razy, wdrapaliśmy się także na platformę widokową. Tabliczki z nazwą Ślęża, ani widu, ani słychu. Jak później się okazało, ktoś ją sobie przywłaszczył i jej tam po prostu nie ma.

Spod Ślęzy, dalej udajemy się pod schronisko Andrzejówka, na Przełęcz Trzech Dolin. Przed nami bardzo krótki odcinek na szczyt Waligóra. Króciutki, ale ostry jak diabli. W półmroku zaliczamy bardzo soczyste podejście i jeszcze bardziej wymagające zejście. Podłoże śliskie, ziemia mokra, korzenie chwytające za kostkę. Fajnie było.

W dalszej kolejności wbijamy się na Chełmiec. Początek szlaku to jakieś pole z trawą do kolan. Przeklinamy całą trójką. Zarówno na Waligórę, jak i na Chełmiec towarzyszy nam Justa. Przekleństwa pewnie słychać w samym centrum Boguszowa Gorce. Marek wcześniej walnął kawę, Ma energie, mówi coś do mnie, ja już ledwie kontaktuje. Nie mam sił mu odpowiadać. Myślę tylko, aby zaliczyć ten szczyt i mieć go z głowy. Próbuję coś biec, ale nie idzie. Na górze rozpoznaje miejsce, zdaje się, że już kiedyś tu byłem. Nie mam siły na rozmienianie, robimy fotkę i ciśniemy w dół. Majaczy mi ta mokra trawa przed oczami, ale z Justą znajdujemy obejście i praktycznie suchą stopą wracamy do busa, gdzie dalej udajemy się na Skalnik. Bardzo fajna nazwa i bardzo fajny szlak. Nazwa zapewne wzięła się od mijanych gdzieniegdzie skał. Kolorystyka, odczucie przyjemności bycia na tym szlaku wyceniam na 10/10. Na dole suport przygotował nam ciepłe jedzonko. Morale i motywacja po tym wzrasta razy trzy. Zostały nam jeszcze tylko i aż trzy szczyty do zdobycia. Skopiec, Wysoka Kopa i Śnieżka.

Skopiec miał pójść szybciutko i króciutko. No właśnie, miał……. Mimo namiarów, gps, mapy i tak podjechaliśmy w złe miejsce startu. Skutkiem tego było pastwisko, wybieg dla konia, trawa pod szyję, błoto, kleszcze i przekleństwa na swoim miejscu. Marek szedł jak walec przed siebie, Justyna chciała iść własną drogą, a ja chciałem wracać zupełnie drugą stroną góry. Ostatecznie wszyscy trafiliśmy z powrotem do busa, skąd wystartowaliśmy. Następnie skierowaliśmy się na Jakuszyce, gdzie ruszyliśmy długim monotonnym szlakiem na Wysoką Kopę. Dłużyło się niesamowicie. Pod koniec szlaku robi się jednak ciekawiej, a to za sprawą, że trzeba trochę przekombinować, aby trafić na właściwy szczyt Wysokiej Kopy. Powrót jeszcze bardziej monotonny, ale z myślą, że pozostała nam jeszcze tylko Śnieżka. Kręcimy kółka do Karpacza, gdzie całą ekipą wspinamy się na Śnieżkę. Dwudziesty ósmy szczyt na naszej mapie. Ja już nawet nie mam sił mówić cokolwiek, radość też ciężko przychodzi. Normalnie autopilot. Samo wejście to gehenna. Nie ma co opisywać. Przed samym szczytem Justa kręci filmik, jak z Markiem pokonujemy ostatnie schodki. Podchodzimy pod tabliczkę i następuje koniec naszego projektu. Nie mam nawet sił, aby cieszyć się, tzn. wewnątrz cieszę się bardzo, ale na zewnątrz radość fińska twarz. Aura pogodowa nie najlepsza. Wieje silny wiatr, a godzinę później będziemy ostatnie kilometry pokonywać zbiegiem uciekając przed burzą. Piękne zakończenie przygody. Po 83 godzinach i 36 minutach kończymy projekt sukcesem. Pokonaliśmy biegiem 212km i 12,5 tys. metrów przewyższenia. Busem od Łysicy do Śnieżki około 2000 km + dojazd do Łysicy dzień przed wydarzeniem i powrót ze Śnieżki do domu to około 500km, łącznie 2500km.

Pozdrawiam

Łukasz Pawłowski,

wlodec ( Włodek)

Dodaj komentarz